Joan Robinson: List otwarty keynesistki do marksisty.

Joan Robinson - portret

List Robinson został po raz pierwszy opublikowany przez Students’ Bookshop w 1953 r. w broszurce „On Re-reading Marx”. Według Johna Kinga („History of Post-Keynesian Economics” s. 50) adresatem listu był Ronald Meek – kolega Robinson z Uniwersytetu w Cambridge. List został następnie przedrukowany w 4 tomie Collected Economic Papers Joan Robinson.

 

Muszę cię ostrzec, że będzie Ci bardzo trudno czytać ten list. Nie dlatego, by był trudny – nie zamierzam męczyć Cię algebrą czy krzywymi obojętności – ale dlatego, że będzie dla Ciebie na tyle szokujący, że nie będziesz zdolny go przetrawić. Chciałabym zacząć od uwagi o charakterze osobistym. Jesteś bardzo uprzejmy i dbasz o to, żebym tego nie dostrzegła, niemniej, ponieważ jestem ekonomistką burżuazyjną, możesz być zainteresowany słuchaniem mnie tylko po to, by usłyszeć, jaki konkretnie rodzaj bzdur mówię. Co gorsza, jestem lewicową keynesistką. Wyciągałam różowe, nie zaś niebieskie wnioski z Ogólnej teorii na długo zanim została opublikowana (miałam przywilej należeć do grupy przyjaciół współpracujących z Keynesem w czasie, gdy pisał tę pracę). Byłam zatem jedną z pierwszych kropel, które wpadły do słoika z etykietką „lewicowy keynesizm”. Co więcej, obecnie stanowię dużą część jego zawartości, ponieważ jej reszta w międzyczasie z niego wyciekła. Teraz wiesz już to, co najgorsze.

 

Chciałabym jednak, byś myślał o mnie w sposób dialektyczny. Pierwsza zasada dialektyki głosi, że znaczenie danego twierdzenia zależne jest od tego, co twierdzenie to neguje. To samo twierdzenie ma zatem dwa przeciwstawne znaczenia w zależności od tego, czy docieramy do niego z góry, czy z dołu. Wiem mniej więcej, skąd dotarłeś do Keynesa, i w pewnym sensie rozumiem Twój punkt widzenia. Użyj więc dialektyki i spróbuj zrozumieć mój.

 

Studiowałam w czasach, gdy wulgarna ekonomia znajdowała się w szczególnie wulgarnym stanie. Liczba bezrobotnych w Wielkiej Brytanii nigdy nie spadła poniżej miliona, podczas gdy mój promotor twierdził, że bezrobocie jest logicznie niemożliwe ze względu na prawo Saya.

 

Następnie pojawił się Keynes, dowodząc, że prawo Saya to bzdura (to samo, oczywiście, zrobił Marks, jednak mój promotor nigdy nie zwrócił mojej uwagi na poglądy Marksa w tej kwestii). Co więcej (i jest to powód, dla którego jestem właśnie keynesistką lewicową) dostrzegłam od razu, że Keynes dowodzi, iż bezrobocie będzie twardym orzechem do zgryzienia, ponieważ nie jest przypadkowe – pełni określoną funkcję. Krótko mówiąc, dzięki Keynesowi w mojej głowie zagnieździła się idea rezerwowej armii pracy, przed którą tak wytrwale bronił mnie promotor.

 

Jeśli masz w sobie choć szczyptę dialektyki, dostrzeżesz, że zdanie „jestem keynesistką” ma zupełnie inne znaczenie, niż zdanie „jestem keynesistą” wypowiedziane przez Ciebie (choć, oczywiście, nie mógłbyś wypowiedzieć takiego zdania). Zamierzam teraz powiedzieć coś, co Cię zmrozi albo podniesie Ci ciśnienie (w zależności od Twojego temperamentu) i utrudni zrozumienie reszty listu: rozumiem Marksa znacznie lepiej niż Ty (za chwilę, o ile nie jesteś jeszcze ogłuszony albo nie gotujesz się z wściekłości, podam Ci interesujące historyczne wyjaśnienie, dlaczego tak jest). Kiedy mówię, że rozumiem Marksa lepiej niż Ty, nie mam na myśli tego, że znam jego prace lepiej. Jeśli zaczniesz zarzucać mnie cytatami, będę bezradna. W gruncie rzeczy odmawiam udziału w tej grze, zanim jeszcze ją zaczniesz. Mówiąc, że rozumiem Marksa lepiej niż Ty, chcę powiedzieć, że ja mam go we krwi, a Ty na języku. Weźmy przykład: ideę, że kapitał stały jest ucieleśnieniem siły roboczej wydatkowanej w przeszłości. Dla Ciebie jest to coś, czego trzeba dowodzić za pomocą mnóstwa heglizmów i nonsensów. Ja z kolei mówię (choć nie używam tak górnolotnej terminologii): „Oczywiście – a czym ma być?”.

 

Dlatego tak mnie dezorientujesz – kiedy tego dowodzisz, zaczynam myśleć, że mówisz o czymś innym (i nie potrafię dociec, o czym), czego należy dowieść.

 

Przypuśćmy, że oboje chcemy przypomnieć sobie jakiś kłopotliwy fragment z Kapitału. Co robisz? Sięgasz po książkę i czytasz dany passus. Co ja robię? Biorę starą kopertę i próbuję rozwiązać problem.

 

Teraz powiem coś jeszcze gorszego. Załóżmy, jako ciekawostkę, że faktycznie go rozwiążę i zorientuję się, że rozwiązanie znajdujące się na mojej starej kopercie jest inne od tego znajdującego się w książce. Co wtedy robię? Sprawdzam moją pracę, i jeśli nie znajdę w niej błędu, szukam go w książce. Przypuszczam, że w tej chwili mogłabym równie dobrze przestać pisać, ponieważ myślisz, że oszalałam. Jeśli jednak zdołasz czytać dalej, wyjaśnię Ci to.

 

Jak wspomniałam, wychowałam się w Cambridge, w okresie, gdy wulgarna ekonomia osiągnęła szczyt wulgarności. Zarazem jednak w obrębie tej gadaniny zachowało się cenne dziedzictwo – nawyk myślenia Ricarda.

 

Nie jest to coś, czego można się nauczyć z książek. Czy gdybyś chciał opanować jazdę na rowerze, zamówiłbyś kurs korespondencyjny? Nie: pożyczyłbyś stary rower, wsiadł na niego, spadał, obijał sobie kostki i chwiał się – aż wreszcie okazałoby się, że proszę bardzo! – umiesz jeździć na rowerze. Kurs ekonomii w Cambridge polegał właśnie na czymś takim. A podobnie jak w przypadku jazdy na rowerze, kiedy już umiesz to robić, staje się to Twoją drugą naturą.

 

Kiedy czytam fragment Kapitału, przede wszystkim staram się określić, które znaczenie zmiennej c miał na myśli w danym miejscu Marks; czy chodzi o całkowity zapas ucieleśnionej pracy (często nie zaprząta on sobie głowy precyzowaniem, o co chodzi – trzeba to wywnioskować z kontekstu), a potem mogę dalej jechać na moim rowerze w poczuciu swojskości.

 

Marksista podchodzi do tego inaczej. Wie, że Marks tak czy inaczej zawsze będzie miał rację, po co więc marnować wysiłek intelektualny na określanie, czy c oznacza zapas, czy przepływ? Później natykam się na miejsce, w którym Marks twierdzi, że chodzi mu o przepływ, choć z kontekstu wynika jasno, że powinno chodzić o zapas. Uwierzyłbyś, co wtedy robię? Zeskakuję z roweru, poprawiam błąd, potem wskakuję znowu i jadę dalej.

 

Załóżmy teraz, że mówię marksiście: „Spójrz na to – chodzi mu o zapas, czy o przepływ?”. Marksista odpowiada: „c oznacza kapitał stały”, i wygłasza krótki wykład na temat filozoficznego sensu pojęcia kapitału stałego. Mówię: „Zostawmy kapitał stały; czy nie pomylił przepływu z zapasem?”. Marksista odpowiada: „Jak mógł się pomylić? Nie wiesz, że był geniuszem?”. Potem wygłasza krótki wykład na temat geniuszu Marksa. Wtedy myślę sobie: ten człowiek być może jest marksistą, ale nie wie zbyt wiele na temat geniuszy. Według niego zwykły, pracowity umysł posuwa się krok za krokiem, mając czas na ostrożność i unikanie potknięć. Geniusz z kolei nosi siedmiomilowe buty i biegnie naprzód, pozostawiając za sobą szlaczek drobnych błędów (i kto by się tym przejmował?). Mówię: „Zostawmy geniusz Marksa. Chodzi o zapas czy o przepływ?”. Wtedy nasz marksista obrusza się nieco i zmienia temat. A ja myślę sobie: ten człowiek może być marksistą, ale nie ma pojęcia o jeździe na rowerze.

 

Interesujące i intrygujące jest w tym wszystkim to, że ideologia, która jak mgła spowijała mój rower, gdy po raz pierwszy na niego wskoczyłam, była zupełnie odmienna od ideologii Marksa – a jednak mój rower powinien być taki sam, jak jego, tylko wyposażony w kilka nowoczesnych udogodnień i kilka nowoczesnych niedogodności. To, co zamierzam teraz powiedzieć, jest bardziej po Twojej myśli, dlatego możesz się na chwilę odprężyć.

 

Ricardo działał w szczególnym momencie, w którym angielska historia skręcała tak gwałtownie, że stanowiska postępowe i reakcyjne zamieniły się miejscami w ciągu jednego pokolenia. Znalazł się na samym zakręcie w chwili, gdy kapitaliści zajmowali miejsce arystokracji jako klasa faktycznie panująca. Ricardo był po stronie postępowej. Jego głównym celem było wykazanie, że właściciele ziemscy pasożytują na społeczeństwie. Dzięki temu był pod pewnym względem orędownikiem kapitalistów. Stanowili oni według niego produktywne siły społeczeństwa, przeciwstawiane pasożytom. Opowiadał się raczej za kapitalistami przeciwko właścicielom ziemskim niż za robotnikami przeciwko kapitalistom (Żelazne Prawo Płac sprawiało, że niezależnie od okoliczności sytuacja robotników nie przedstawiała się dobrze).

 

Ricarda zastąpili dwaj zdolni i dobrze wyedukowani uczniowie – Marks i Marshall. W międzyczasie angielska historia znowu wykonała zakręt, a właściciele ziemscy przestali być głównym problemem. Teraz stali się nim kapitaliści. Marks przekształcił argument Ricarda w następujący sposób: kapitaliści są zupełnie jak właściciele ziemscy. Marshall z kolei przekształcił go inaczej: właściciele ziemscy są zupełnie jak kapitaliści. Na rozstajach historii widzimy więc dwa niemal tak samo skonturowane rowery, z których jeden podąża w prawo, drugi zaś w lewo.

 

Marshall dokonał czegoś donioślejszego niż zmiana odpowiedzi. Zmienił samo pytanie. Dla Ricarda teoria wartości stanowiła środek umożliwiający badanie podziału łącznej produkcji na płace, rentę i zysk, z których to kategorii każda traktowana była jako całość. To wielkie pytanie. Marshall przekształcił kwestię wartości w małe pytanie: dlaczego jajko kosztuje więcej niż filiżanka herbaty? Pytanie może być małe, ale jest bardzo trudne i złożone. Skonstruowanie jego teorii wymaga dużo czasu i algebry. Dlatego dostarczało zajęcia wszystkim uczniom Marshalla przez pięćdziesiąt lat. Nie mieli więc czasu na myślenie o wielkich pytaniach, a nawet na pamiętanie, że istniało jakieś wielkie pytanie, ponieważ musieli harować nad teorią ceny filiżanki herbaty.

 

Keynes przywrócił pytaniu jego pierwotną formę. Zaczął myśleć w kategoriach Ricarda: zajmijmy się produkcją jako całością, po co zaprzątać sobie głowę filiżanką herbaty? Kiedy myśli się w kategoriach produkcji jako całości, ceny względne – w tym cena względna pieniądza i pracy – znikają z pola widzenia. Poziom cen zostaje ujęty w argumentacji, ale jako komplikacja, nie jako główny element. Jeśli ma się odrobinę praktyki w jeździe na rowerze Ricarda, nie trzeba zatrzymywać się i zastanawiać, co robić w takim wypadku – po prostu się to robi. Zakłada się nieistnienie komplikacji do czasu rozwiązania głównego problemu. Dlatego Keynes rozpoczął od usunięcia z drogi kwestii cen nominalnych. Filiżanka herbaty Marshalla rozwiała się w powietrzu. Jeśli jednak nie można wykorzystać pieniądza, jaką przyjąć jednostkę wartości? Godzinę czasu pracy. To najporęczniejsza i najrozsądniejsza jednostka wartości, dlatego naturalnie należy ją przyjąć. Niczego nie trzeba udowadniać, po prostu się ją przyjmuje.

 

Wracamy zatem do wielkich pytań Ricarda, wykorzystując przy tym Marksowską jednostkę wartości. Na co się skarżysz?

I na litość boską, nie mieszaj w to Hegla. Jaki interes ma Hegel w tym, żeby wtrącać się między Ricarda a mnie?